Wracamy w Bory

Od samego początku naszych wspólnych eskapad, przyświeca nam maksyma „Ahoj, przygodo!”. W naszym rozumieniu często przekłada się to na fakt, że jeśli nie jesteśmy czegoś pewni, ale bardzo chcemy to zrobić, to mówimy sobie „Ahoj!” i idziemy na żywioł. W efekcie niemalże dokładnie po roku nieobecności w Borach Tucholskich, powróciliśmy do miejsca, które skradło nasze serca i żołądki.

To, że obieramy Bory Tucholskie za pierwszy możliwy kierunek, kiedy sytuacja się nieco uspokoi i będzie można podróżować na ile rozsądek pozwoli, to wiedzieliśmy już od dawna. W czasie izolacji nieraz rozmawialiśmy o tym, gdzie się wybierzemy, jak już będziemy mogli. No i wszystko fajnie, uznaliśmy że długi weekend czerwcowy nada się do tego idealnie. Chcieliśmy spędzić w Borach trzy dni. Powtarzające się armagedony pogodowe i pesymistyczne prognozy na weekend studziły jednak nieco nasz zapał. Obawialiśmy się ulewnych deszczy i burz, ale bardzo chcieliśmy jechać.. Zatem – Ahoj!

Jednego towarzysza eskapady mieliśmy już dogadanego wcześniej. Drugiego zgarnęliśmy niemal z marszu – zapytany o udział na ostatnią chwilę, ani chwili się nie wahał. Pojechaliśmy uzbrojeni w pokrowce na plecaki, kurtki przeciwdeszczowe i tego typu akcesoria. Wszystkie one okazały się nie mieć zastosowania, bo zamiast przepowiadanych deszczy, na miejscu zastał nas tropikalny upał. Dał nam się porządnie we znaki, ale do tego jeszcze wrócimy. Obóz rozbijaliśmy w pocie czoła, po czym udaliśmy się nad jezioro na zasłużony odpoczynek.

Jak wiadomo, cała rzesza leśnych ludzi ceni sobie relaks w hamaku. My także. Tym razem ukształtowanie brzegu jeziora pozwoliło na rozpostarcie hamaka nad wodą. No bajka, żyć nie umierać. Od spodu woda dawała przyjemny chłód, cudownie równoważący narastający upał. Chwilo, trwaj! Ale jak wszystkie boskie chwile, i ta musiała się skończyć.

Lubię się bujać w hamaku, więc Marek postanowił mi w tym trochę pomóc; po czym z rozmachu zostałam wyekspediowana prosto do jeziora – jedna z linek nie wytrzymała tego bujnięcia 😀 Wylądowałam w jeziorze, tym samym otwierając tegoroczny sezon kąpieli na dziko. I przemaczając swoje jedyne buty.

Buty były suszone nocą przy ognisku. Tym razem mistrzem ognia na biwaku był Marek. Około północy, gdy ogień wesoło trzaskał, dojechała druga połowa ekipy. Przyszli idealnie na kolację, składającą się – a jakże – z kiełbasy. Jedyna słuszna kolacja na dzikich biwakach. Noc spędziliśmy w namiotach i hamakach, każdemu wedle potrzeb.

Dzień drugi rozpoczął się kąpielą w jeziorze. Tym razem planowaną, zatem bez butów. Można? Można 🙂 Temperatura jednak dawała się we znaki mimo bliskości wody. Zmoczone w jeziorze włosy wyschły zupełnie dosłownie w parę chwil. W dodatku było strasznie parno i duszno. Szczerze mówiąc, każdy był wykończony. Po wspólnym obiedzie stwierdziliśmy, że Bory w wersji tropikalnej wyczerpały nas na tyle, że biwak czas zakończyć. Zbiliśmy piony i powiedzieliśmy sobie – Do następnego!

Wracając na moment do obiadu – w Borach Tucholskich jest miejsce, w którym można zjeść tak dobrze, że to zostaje w pamięci na zawsze i chce się tam wrócić zjeść więcej. Nazywa się Przystanek Tleń i, uwaga, ma też własny browar! Trudno mi wyobrazić sobie lepsze połączenie, niż przepyszne żarełko przygotowane na bazie lokalnych produktów plus świeżutkie, pyszne piwo własnej produkcji. No bajka. Naszym ulubionym jest piwo na miodzie gryczanym. Ogólnie bardzo lubimy piwa miodowe, a to należy do najlepszych jakie w ogóle piliśmy. To nasza ulubiona restauracja jak do tej pory. Jesteście w pobliżu, to odwiedzajcie. Zakochacie się od pierwszego zjedzenia.

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *