Dziki biwak w Gostynińsko-Włocławskim Parku Krajobrazowym

Leśni ludzie, czyli dzikie noce i dzikie dnie. Najprościej jak się da, najprzyjemniej jak to tylko możliwe. I w towarzystwie dzikich mieszkańców jeziora.

Być może ciągle nadgryzieni nieco zbyt mocno przez komary, być może zwyczajnie dla odmiany: postanowiliśmy wybrać się na biwak pod namiot, na jego rzecz odpuszczając chwilowo spanie w hamakach. Powód był też jeszcze jeden. Przyszła ochota na zupełne oderwanie się od rzeczywistości; wyrwanie ze stagnacji codzienności chociaż chwili dzikiego życia. Dość dzikiego w relacji do zwykłego dnia zwykłego człowieka; nie dość dzikiego w odniesieniu do weteranów bushcraftu. Gdzieś po środku; dziko, ale nie za bardzo. A chce się więcej… krok za krokiem w dzicz chcemy się zagłębiać – bo ona woła nas głośno, przyzywa. To jeszcze przed nami. A za nami już za to absolutnie magiczny weekend nad Jeziorem Przytomne. Wbrew nazwie, te chwile nad nim wcale takie nie były.

Początki bywają trudne. Bywają też kiepskie.  Zniechęcenie to największy wróg przygody. Za przełamanie go czeka nagroda.

Zaczęło się nieźle. Mieliśmy obrany kierunek i orientacyjny cel. Pogoda była w sam raz do biwakowania. My – pełni energii i zapału, cieszący się na myśl o spotkaniu z nieznanym, spotkaniu z przygodą. W tej radosnej atmosferze dotarliśmy do celu, którym było pewne jeziorko. Na mapie wyglądało obiecująco. Zaczęliśmy iść wokół niego. Z każdym krokiem czując rosnący ciężar w piersi. Jak czterej jeźdźcy apokalipsy, po kolei nadciągali wrogowie przygody: Wątpliwość, Niepewność, Rozczarowania i Zniechęcenie. Jeden po drugim zbliżali się do nas, a my wychodziliśmy im naprzeciw. Okrążenie wokół jeziora kończyliśmy już krocząc w milczeniu za koniem ostatniego z jeźdźców, zwiastuna przygodowej porażki – Zniechęcenia.

Zero interesujących miejsc do biwakowania, zero piaszczystych zejść do wody, zero uroczych polanek nad jeziorem. Czas uciekał; słońce na niebie wyraźnie chyliło się ku horyzontowi, a my byliśmy w nieznanym miejscu, z brakiem pomysłu na jakąś alternatywę. Zapadła decyzja – jedziemy nad pobliskie większe jezioro. Nie spodziewaliśmy się tam niczego, prócz pola namiotowego pełnego dość głośnych ludzi celebrujących rozmaitymi trunkami letni wieczór, co jest dobrze znanym i częstym obrazem znad większych jezior w czasie wakacji. Wyglądało na to, że czeka nas weekend rodem z naszych koszmarów. Ale nic z tego. Leśne duchy czuwały.

Zaprowadziły nas nad jezioro Przytomne; ale kazały minąć pole namiotowe i jechać dalej w las. Minęła chwila… i oto jest. Idealne miejsce na biwak. Takie jak chcieliśmy, spełniające wszystkie nasze kryteria. Nic dodać, nic ująć. Czterej jeźdźcy towarzyszący nam do tej pory, zawrócili konie i odjechali w siną dal. Kopyta koni wzbiły w powietrze kurz z piaszczystej, leśnej drogi. Kiedy zaczął opadać, zobaczyliśmy nadchodzącą ku nam Przygodę. Na to czekaliśmy. Po to przyjechaliśmy.

Luksus to pojęcie względne. Wspólny mianownik jednak jest. Tak czy inaczej, wszelkie warunki luksusowych wakacji zostały spełnione.

Widok na jezioro. Prywatne zejście do jeziora. Taras widokowy z miejscem na ognisko.  Świetny punkt obserwacyjny do podglądania wodnego ptactwa. A to wszystko okraszone złotym blaskiem wiszącego nisko nad wodą słońca.  No najlepiej! Luksus w czystej postaci.  Znaleźliśmy miejsce, w którym zdecydowanie chcieliśmy zostać i spędzić tam weekend. Na dziko. Tak dziko, jak tylko było to możliwe.

Obóz został rozbity wspólnymi siłami, acz w proporcji  9:1; gdzie głównym zadaniem kobiety było po prostu w miarę możliwości nie przeszkadzać. Przyznaję bez bicia; w tym aspekcie kompan ze mnie lichy; więcej robię chaosu, niż ze mnie pożytku. Niemniej, staram się i uczę. Jeszcze chwila, a obóz będę potrafiła rozbić sama – mam nadzieję! Tymczasem jednak obóz został rozstawiony męską ręką i już po chwili mogliśmy cieszyć się biwakiem – słodkim lenistwem, nicnierobieniem, a to wszystko w przepięknych okolicznościach przyrody. Matka natura uśmiechnęła się do nas szeroko. A leśne duchy spoglądały na nas z pomiędzy drzew; przygotowały nam moc atrakcji.

Gwiazdy są w porządku. Zwłaszcza, kiedy czujesz, że jesteś jedną z nich i sprzyja Ci cały wszechświat.

Ideałów realnie nie ma. Ideał to tylko jakiś konstrukt, abstrakcja, nadrealny punkt odniesienia. Czasami jednak życie potrafi się do niego zaskakująco zbliżyć. Nie sposób słowami oddać atmosfery i opisać klimat tamtych dwóch dni, kiedy magia lasu dała się poznać z tej najbardziej urokliwej strony. Nie do końca przytomni, lekko upojeni pięknem otoczenia, cieszyliśmy się z całych sił tym, co tu i teraz. Leśne licha rzuciły swój urok.

Dowodów na powyższe stwierdzenie było mnóstwo. I działy się w każdej chwili. Niezależnie od pory, widok był przepiękny. Skąpane w słońcu dni. Rozświetlone gwiazdami noce. Ogień. Świetliki. Kąpiel w bladym, mglistym jeziorze tuż po świcie i pływanie po czarnej tafli nocą, po pysznej kolacji przygotowanej na ognisku, pod rozgwieżdżonym niebem. Cały świat mógłby nie istnieć, było tylko to jedno miejsce nad jeziorem. Nawet się nie ruszyliśmy stamtąd; ani myśleliśmy o tym. Cudownie było obserwować cały czas zmieniające się jezioro, tak inne o każdej porze dnia. Jedynym niezmiennym elementem, była stale towarzysząca nam w zasięgu wzroku rodzina perkozów, dwa dorosłe i trzy młode. Niewiele rzeczy bardziej przejmuje mnie swym pięknem, niż obserwowanie dzikich ptaków wodnych przy fantastycznej pogodzie, na jeziorze otoczonym lasem. No a teraz jeszcze w towarzystwie dzikusa z aparatem, któremu nic nie straszne w walce o ujęcie, jakiego chce. Dostaliśmy wiele okazji, by naprawdę nacieszyć oczy. Ale za pewną cenę.

Rzecz o ptakach. A przy okazji o innych stworzeniach, nieco mniejszych i może ciut bardziej dokuczliwych.

Rzadko kiedy fotografuję zwierzęta siedząc w krzakach kilka godzin, w oczekiwaniu na spotkanie mieszkańca lasu. Zazwyczaj moje zdjęcia są efektem przypadkowego spotkania gdzieś na leśnej ścieżce podczas spaceru. Zawsze zaskakuje mnie ten moment gdy staję naprzeciwko zwierzęcia, automatycznie przechodzę wtedy w stan pełnego skupienia. Jak przy precyzyjnym cięciu kartki lub lutowaniu kabelków- nagle każdy, nawet najmniejszy ruch ma ogromne znaczenie. Mówi się, że drewno nie wybacza i to prawda, ale z dzikimi zwierzętami jest identycznie.

Powoli sięgam po aparat, bez przerwy patrząc na swój cel, przyspieszam ruchy wykorzystując chwile gdy nie patrzy w moją stronę. Przemieszczam się ostrożnie, a z każdym ruchem szukam jak najlepszego ujęcia, kadru który uchwyci coś wyjątkowego. Robię co mogę, żeby być cicho (jeśli tylko jest możliwość, to zdejmuję buty żeby ciszej chodzić), a przy okazji próbuję przewidzieć jak dalej zachowa się zwierzę. To brzmi górnolotnie, ale wtedy naprawdę nie istnieje nic więcej poza zwierzęciem i mną. Wtedy nie ma żadnych ograniczeń, jestem w stanie zrobić wszystko dla wyjątkowego ujęcia, ale zawsze w zgodzie z etyką fotografa przyrodniczego. Tak też było nad jeziorem. Wieczorem, gdy zauważyłem rodzinę perkozów na środku jeziora, bez wahania wszedłem powyżej pasa do wody i stałem tak ponad pół godziny bez ruchu, obserwując te piękne ptaki. Chciałem uchwycić moment, gdy dorosły perkoz przekazuje rybę swoim dzieciom. Tak jak wspomniałem, dzikie zwierzęta nie wybaczają i jedyną okazję do tego przegapiłem. Ptaki odpłynęły dalej, a ja zmarznięty poszedłem trochę się ogrzać.

Dzień później sytuacja się powtórzyła, ale tym razem cel był inny. Bardzo chciałem uchwycić perkozy na tle zachodzącego słońca, które stworzyło przepiękną aurę. Znowu kilka długich chwil w wodzie, ale już z lepszym efektem. Największe poświęcenie dla zdjęcia, jakie dotychczas mi się przydarzyło, miało miejsce ostatniego dnia nad jeziorem. Rano zauważyłem kormorana eksponującego swoje ogromne skrzydła w wodzie, to było moje pierwsze spotkanie z tym ptakiem. Niestety, był bardzo daleko, więc o zdjęciu dobrej jakości mogłem zapomnieć. Chwilę później gdy próbowałem uchwycić ptaki w locie, niedaleko mnie przeleciał spory ptak i wylądował na wysokim, suchym drzewie. Zamurowało mnie. Rozpoznałem go – to był kormoran. Był dość daleko, nie mógł mnie widzieć, więc po szybkiej serii zdjęć ruszyłem, żeby chociaż trochę go podejść. Wtedy nie myślałem o założeniu butów ani spodni. W bawełnianych gaciach i z aparatem na szyi, ruszyłem przez lasek pełen szyszek, patyków i innych rzeczy tępo wbijających się w stopy. Oczywiście Madzia widząc co się dzieje, nie mogła sobie odmówić pójścia za mną, oczywiście też na boso. Gdy dotarłem w idealne miejsce do zdjęcia, mając kormorana na suchym, potężnym drzewie na tle błękitnego nieba, zauważyłem dwie rzeczy… Pierwsza mnie uradowała, bo zaraz nadleciał drugi i zatrzymał się na przeciwległej gałęzi, ale druga rzecz już ucieszyła mnie mniej – bo stałem metr od mrowiska. Mrówki oblazły i pogryzły mnie w ciągu chwili; i może dobrze, że kormorany dosyć szybko odleciały, bo wiem, że ja bym nie odpuścił, a mrówki zjadłyby mnie żywcem. Ale… czego nie robi się dla tego jednego wyjątkowego ujęcia 😉

To zabawne. Chyba w każdych innych okolicznościach, stanie po kolana praktycznie w mrowisku, na kłującym w stopy podłożu dosłownie usianym wędrującymi we wszystkich kierunkach dużymi mrówkami, byłoby naprawdę nie do zniesienia. Ugryzienie mrówki bądź co bądź jest trochę bolesne; zwłaszcza od dziesiątego w górę. Ale wtedy? Żeby móc z bliska podziwiać te czarne, charakterystyczne sylwetki na tle błękitnego nieba? Warte każdego ugryzienia.

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *